niedziela, 26 kwietnia 2015

MKARZ: Szukając rzeczywistości [15-20]

Witam :).
Może choć kilkoro z Was dotarło do informacji, że dziś ma pojawić się następna część, a jeśli nie, to macie niespodziewajkę :D.
Jeszcze chyba nie doszłam do siebie, ale na tyle, że mogłam ogarnąć dla Was następną część. Nie wiem, czy pisanie w tym stanie (po skończeniu czytania książki, dla nieorientujących się w temacie), jest dobrym pomysłem. Jak już pisałam dzisiejszego dnia ;) - to może skończyć się teksańską masakrą piłą mechaniczną, a i tak...
Zresztą za chwilę przekonacie się sami ^.^
Idę sobie :). Dziękuję, że jesteście, życzę smacznego i liczę na Wasze opinie :).

Wasza Czekoladka :).

P.S. Acheron, Acheron, Acheron <3


15.
Lucas w końcu dał za wygraną i pozwolił wygonić się pielęgniarkom, ale ja jednak zostałem w sali razem z Billem, gdy tylko lekarz zobaczył, kto się stawia. Widocznie na początku zrobiłem na nim odpowiednie wrażenie. Czułem, że młody się boi i chciałem w jakiś sposób pomóc mu się rozluźnić i przespać tę noc chociaż po części. Potem ledwo wstałem, jak zabrali go na salę operacyjną. Jego kumpel też dotarł już na miejsce, jednak niedługo potem obaj zostaliśmy zostawieni przed drzwiami, za którymi przeprowadzana była operacja.
To były najdłuższe godziny mojego życia, zanim wywieźli go stamtąd śpiącego, bladego, ale przede wszystkim żyjącego. Lekarz uśmiechnął się i oznajmił, że poszło dobrze. Od tego momentu przed nami było już tylko czekanie.

16.
Dochodzenie do siebie po narkozie było jednym z paskudniejszych uczuć w życiu. Czułem się mocno zaćpany, chociaż nigdy w życiu nie brałem żadnych dragów. Później, gdy doszedłem do siebie, chłopcy mieli ze mnie niezłą polewkę, ale ja nie mogłem już o tym myśleć. W głowie miałem już tylko to, że przez kolejnych kilka dni nie wolno mi się ruszać, a potem... Potem miałem dowiedzieć się, jak duża jest szansa, że stanę jeszcze kiedyś samodzielnie na nogach.
Lucas przechodził samego siebie, a Tom każdego dnia bardziej zadziwiał mnie swoją otwartością. Wydawało mi się, że dopiero poznaję tych ludzi, a jednak czułem się przeszczęśliwy mogąc mieć ich przy sobie. Na każde moje wspomnienie o innych obowiązkach, obaj machali tylko lekceważąco ręką, jakby żaden z nich nie musiał zastanawiać się nad tym, że trzeba płacić rachunki i za coś żyć. Lucas miał układy i układziki, ale Tom... Rzecz jasna nie miałbym nic przeciwko przez jakiś czas utrzymywać go z własnej pensji, ale nie spodziewałem się otrzymywać kokosów za leżenie na zwolnieniu. Natomiast ja sam nie miałem takiej siły przebicia, żeby przemówić im do rozsądku.
Gdy tylko lekarz na to pozwolił, zabrałem się za rehabilitację. Nie miałem ochoty czekać na specjalistów. Starałem się sam cokolwiek osiągnąć, a dzięki chłopakom to wcale nie było takie trudne. A właściwie trudne nie było zabranie się za to, rezultaty jednak, których oczekiwałem z takim napięciem, nie planowały się pojawić zbyt szybko. Przez długi czas nie było żadnych. Kompletnie żadnych. Nawet Lucasowi czasem brakowało motywacji do wygłupów i wtedy niespodziewanie Kaulitz wydobywał z siebie zapomniane pokłady energii, często przy tym nakłaniając mojego przyjaciela, żeby jednak zostawił nas samych i to zazwyczaj były jedyne chwile zapomnienia. Mogłem wtedy bezmyślnie tkwić w ramionach Toma, co zawsze wprawiało mnie w taki nastrój, że nie obchodziło mnie nic innego.
Któregoś dnia Lucas wreszcie musiał wrócić do pracy, chociaż w rzeczywistości trafiał do szpitala może z godzinkę półtora później i to ze swoim komputerem. Robił więc wszystko na kolanach, starając się zminimalizować konieczność ruszania się z miejsca. Zresztą to, że czasem znikał wychodziło nam raczej na dobre. Chociaż w kwestii mojego zdrowia wciąż nic się nie zmieniało i chociaż starałem się być uparty, nie zawsze wychodziło tak, jak tego chciałem i bywało, że kończyło się płaczem.
- To na nic! - warknąłem, odpychając od siebie ręce Toma, który pomagał mi przy ćwiczeniach. Nic nie czułem, więc uważałem je za zwyczajnie marnotrawienie czasu i naszej energii. - Wszyscy doskonale wiedzą, że i tak do końca życia będę kaleką! Niech to już się skończy. Kupię sobie wózek i to będzie wszystko! Będę mógł sobie nim zjechać z najwyższych schodów...
- Bill... - Tom jednym słowem przerwał mój lamet, pozwalając mi wtulić się w jego ramię i rozpłakać. Gładził mnie uspokajająco po plecach i muskał wargami każdy fragment mojej skóry, do którego mógł sięgnąć. A ja marzyłem o tym, żeby rozpaść się na kawałki w jego ramionach. - Nie możesz się tak łatwo poddawać.
- Łatwo? Ty w ogóle zdajesz sobie, ile ja tu spędziłem czasu? Ile już go zmarnowałem, odkąd wyszedłeś z więzienia?
- Siedzę tu razem z tobą, odkąd to zrobiłem i nie uważam tego za marnowanie czasu - zauważył, odciągając mnie nieco od siebie, żeby zajrzeć mi w twarz. - Nie wolno ci się poddawać. Ty mi nie pozwoliłeś i ja tobie też tego nie odpuszczę. Będę cię dręczył, dopóki nie wyjdziesz stąd o własnych nogach.
Czasami w nerwach myliłem jego opanowanie z chłodnem.
- Chcę już wrócić do domu, Tom - wyszeptałem, przymykając oczy. - Zabierz mnie stąd. W domu też możemy bardzo się starać.
W ten sposób przekonałem Kaulitza, żeby udał się w tej sprawie do lekarza, który miał z początku pewne wątpliwości, czy aby ci dwaj są odpowiednimi osobami do opiekowania się kimś z moim problemem, ale wreszcie pozwolił im zabrać mnie do mieszkania. Miałem wrażenie, że chciał dodać "skoro dodatkowa operacja i rehabilitacje nie przynoszą skutków", ale postanowiłem w to dłużej nie wnikać.
To była decyzja, która wywarła spory wpływ na dalsze życie całej naszej trójki.

17.
Załatwienie wszystkich formalności, abym mógł opuścić szpital, trwało całą wieczność. Jedynie zniecierpliwiona mina Toma u mojego boku była w stanie nieco przyspieszyć ruchy u osób zajmujących się kolejnymi etapami, przez które musiałem przejść. Przede wszystkim były to badania, na które lekarz nagle znalazł czas o wiele wcześniej niż zostało to nam zapowiedziane na początku. Naprawdę dobrze było mieć przy sobie osobę z kontaktami oraz taką, która w stosowny sposób potrafi rozwiązać każdy problem, ot robiąc głupie miny. To byli moi mistrzowie, ot po prostu.
Nareszcie wszystko zostało już załatwione, a lekarz oznajmił, że moje wyniki pozwalają mi opuścić szpital pod kilkoma warunkami. Tom biegł już po wózek inwalidzki, który czekał na mnie na dole, załatwiony oczywiście przez Lucasa. Mój kumpel dostał całą listę zaleceń odnośnie postępowania ze mną i moimi urazami oraz obowiązek kontroli lekarskiej przynajmniej raz w tygodniu. Potem zostaliśmy sami.
- Nareszcie - mruknąłem, poruszając ramionami, bo moje plecy naprawdę miały już dość leżenia w łóżku.
- Będziemy cię maltretować z Tomem na zmianę w mieszkaniu. Sam zobaczysz, jak szybko podstawimy cię na nogi - oznajmił zadowolony z siebie, na co ja zrobiłem głupią minę. Wiedziałem, że chciał dobrze, ale nie można było też zbyt długo się okłamywać, a mój czas na to najwyraźniej się kończył i sam zaczynałem już to rozumieć.
- Luc, powiedzmy sobie wprost, że lekarz wypuścił mnie właśnie dlatego, że nic nie zapowiada, żeby cokolwiek miało się jeszcze zmienić - odpowiedziałem spokojnie, jednak mój przyjaciel prychnął głośno, niezadowolony z moich słów.
- Tak i dlatego kazał, co tydzień wzywać się na kontrolę. Bill, nie bądź dzieckiem. W dzisiejszych czasach wychodzi się z takich rzeczy na dwóch nogach - oznajmił, dając mi do zrozumienia, że marudzenie jest naprawdę złym pomysłem.
Zamknąłem więc jadaczkę i czekałem na powrót Kaulitza. Chociaż on chwilami pozwalał mi się nad sobą poużalać, a przy okazji zawsze mogłem przy tym usłyszeć od niego coś miłego bez wysiłku. Zawsze to był jakiś plus w całym tym nieszczęściu.
Nieszczęściu, które jeszcze nie zdążyło nawet się skończyć.
Siedziałem jeszcze oparty o poduszki, bo Tom długo nie wracał. Była godzina obiadowa, mało kto kręcił się teraz po korytarzach wyższych pięter, więc byłem zaskoczony, gdy ktoś stanął w drzwiach. Omal nie zszedłem na zawał, gdy zobaczyłem kto to. Lucas potrzebował chwili, żeby zorientować się w sytuacji i zblednąć tak bardzo, że kolorem przypominał moje prześcieradło. Mnie natomiast zrobiło się słabo i zemdliło mnie. Żaden z nas nie miał odwagi krzyknąć, kiedy brat Alexa skierował na nas lufę pistoletu.
- M-Michael? - odezwał się w końcu cicho Lucas. Wiedziałem, że jest przerażony i miałem ochotę jednocześnie się rozpłakać i kazać mu spierdalać, bo stał na linii ognia, a ja aż nazbyt dobrze wiedziałem, po kogo przyszedł tu ten koleś.
- Zejdź mi z drogi, idioto - warknął na mojego przyjaciela, który z dużym ociąganiem pokręcił przecząco głową. Intruz postanowił go więc tymczasowo zignorować i przypomniał nam, po co tu przyszedł. - Zabiłeś mi brata, a teraz jeszcze za mną psy puszczasz, gówniarzu? Kto ci dał prawo wpiedalać się w cudze życie?
Cisnęło mi się na usta "i kto to mówi?", ale w tamtej chwili za rozsądniejsze uznałem milczenie. Próbowałem złapać za rąbek ubrania kumpla, żeby go odciągnąć. Naprawdę nie chciałem, żeby jeszcze jemu stała się krzywda, ale nie chciał mi na to pozwolić i gdy już niemal go sięgałem, odsuwał się wystarczająco, żeby mnie nie odsłonić, chociaż nogi się pod nim trzęsły.
- Nie, to nie, młody. Dałem ci szansę, ze względu na dawną znajomość - rzucił złośliwie facet, a w następnej sekundzie działo się już wszystko na raz.
Wystrzał. Upadek Lucasa, mnóstwo krwi. Mój krzyk i próba poderwania się z łóżka do przyjaciela, która spełzła na niczym. Zastanowienie się, dlaczego ja wciąż żyję, skoro mój kumpel właśnie dostał kulkę. To były sekundy. Gdy nie padł następny strzał, a zamiast tego usłyszałem hałas, podniosłem wzrok znad przyjaciela i...
- Boże... Boże, Tom... - rozpłakałem się, ale nie dali mi dojść do słowa, bo między mnie a równie przestraszonego Kaulitza wbiegli lekarze i pielęgniarki. Od razu zauważyli Lucasa krwawiącego nieprzytomnie zawieszonego na moim łóżku. Zemdliło mnie.
Zabrali go. Nam kazali nie ruszać się z tej sali, chociaż było tam tyle krwi. Wbiegł ochroniarz, który od razu spiął za plecami nadgarstki nieprzytomnemu Michaelowi. Myślałem, że tam zginę, ale po prostu zemdlałem.

18.
W budynku, po którym kręciły się setki osób, a do przewożenia osób chorych przeznaczone były tylko dwie windy, naprawdę było ciężko gdziekolwiek dostać się z wózkiem inwalidzkim. Najpierw okazało się, że nie stoi na swoim miejscu, bo ktoś z personelu go potrzebował i pożyczył, później czekałem wiekami na windę, dwa razy musząc odpuścić, bo albo wieźli kogoś na noszach, albo ktoś inny na wózku chciał dostać się na górę, a mnie z pustym nie wypadało się wpychać. Po drodze na korytarzu złapał mnie jeszcze lekarz, obawiając się, że ukradłem wózek z oddziału, a kiedy oburzony wyszedłem z gabinetu i zostawiłem pojazd Billa przed drzwiami sali, działałem już raczej impulsywnie. Serce stanęło mi w miejscu, gdy zobaczyłem jakiegoś gościa celującego do Lucasa oraz młodego za jego plecami. Spóźniłem się dosłownie o sekundę. Na szczęście facet był tak zajęty swoimi chorymi wyobrażeniami, że nie zauważył, że nadchodzę. Jednym susem byłem za jego plecami i cudem tylko nie zabiłem go ciosem w szyję. Jednocześnie chciałem tylko, żeby stracił przytomność i żeby zgnił jak najprędzej, użyłem za dużo siły, a potem, gdy ocknąłem się z przerażenia jakim napawał mnie widok broni w ręce tej gnidy, patrzyłem tylko przez zabierających postrzelonego Lucasa ludzi na przerażonego Billa, który wkrótce potem stracił przytomność. Nie byłem pewien, czy pamiętam, jak się oddycha ze świadomością, że następna kluka już bez wątpliwości sięgnęłaby Billa. Stałem tam, jak kretyn i gapiłem się na plamę krwi na pościeli, czując, że gdyby ten nieprzytomny palant wciąż leżał pod moimi stopami, bezwzględnie zbutowałbym jego chorą głowę. Minęła chwila, nim wziąłem się w garść, starając się nie myśleć, że prawdopodobnie po raz ostatni oglądałem Lucasa żywego. Spóźniłem się o sekundy, a przecież jego też mogłem uratować, tymczasem siedziałem niemal na plamie jego krwi. Przytulając zawodzącego Billa. Ocknął się, ale nawet jeśli chciał, nie mógł wstać i za nim pobiec, nie miałem pojęcia, co teraz zrobić. Jak uspokoić człowieka, któremu przed chwilą na jego oczach zastrzelili najlepszego przyjaciela?
Zdałem sobie sprawę, że trzęsą mi się ręce dopiero, gdy do sali weszła policja. Kazali mi się oczywiście odsunąć, niczego nie dotykać i zabrali się za zabezpieczanie dowodów. Najwyraźniej ochrona wydała im już sprawcę.
- Czy możemy porozmawiać o tym, co się wydarzyło? Rozumiem, że to trudna chwila i musicie być zdruzgotani, ale to ważne - oznajmiła policjantka, która akurat weszła do pomieszczenia. Spojrzałem na płaczącego wciąż Billa i odchrząknąłem. On w tej chwili nie nadawał się do niczego prócz rozpaczania. Było mi niedobrze. Ze strachu. Z poczucia winy. I na widok krwi Lucasa.
- Chcielibyśmy najpierw dowiedzieć się, co… z naszym kolegą - oznajmiłem, mając na uwadze młodego. Trochę obawiałem się, że kiedy usłyszymy prawdę, będzie jeszcze gorzej, ale ani ja, ani tym bardziej on nie chciał tkwić w nieświadomości.
- Ten zastrzelony? - upewniał sie jeden z policjantów.
- Postrzelony - poprawiła go kobieta. Brzmiała przy tym, jakby sama miała chęć odstrzelić coś współpracownikowi, jednak w tamtej chwili nie było mi do śmiechu. - Chłopak miał dużo szczęścia. Zdaje się, że prawie udało mu się uniknąć kuli, ale nie wiem, co konkretnie mu jest. Trzeba poczekać na lekarza, acz mogę panów zapewnić, że żyje.
Bill jakby obudził się z transu.
- Lucas żyje? Widziałem… widziałem, że dostał w głowę. I jego krew… - głos mu zadrżał, więc ścisnąłem jego rękę. Wtedy też spojrzał na mnie swoimi zapłakanymi oczyma, jakby właściwie niedowierzał.
- Raczej nie mają powodów, żeby kłamać - zauważyłem, mając nadzieję, że to mu pomoże. Zgodził się na rozmowę pod warunkiem, że zaraz potem zawiozą go do Lukasa.

19.
Miałem sobie za złe to, w jakim stanie byli teraz obaj chłopcy. Tylko o tym potrafiłem myśleć, gdy pielęgniarka zawiozła go do Lucasa, który faktycznie przeżył. Nie miałem odwagi, żeby iść tam teraz. Tak bardzo skupiłem się na pomaganiu przy utrzymaniu choćby cienia uśmiechu na twarzy Billa, że kompletnie zapomniałem o grożącym mu niebezpieczeństwie. W końcu była policja, a my tkwiliśmy w szpitalu, co złego mogło się stać? A jednak. Spuściłem go z oczu, zostawiłem na pastwę tego psychopaty. O mały włos go nie straciłem. Znowu. Po tym wszystkim.
Nawet ucieszyłem się, gdy policja poprosiła mnie, abym nie ruszał się z tego miejsca. Oczywiście chodziło o to, że powaliłem tego… to dno na ziemię i wciąż nie odzyskał przytomności. Lekarze obawiali się, że go uszkodziłem, a ja miałem cichą nadzieję, że tak było, bez względu na konsekwencje. Póki co potrzebowałem czasu, żeby wziąć się w garść i być dla Billa oparciem, jakim powinienem być.

20.
Odkąd pozwolili mi zobaczyć Lucasa, nie ruszałem się od niego na krok. Byłem w szoku, gdy okazało się, że Michael tak naprawdę spudłował. Owszem, mój kumpel oberwał, ale w ucho, a zemdlał zapewne ze strachu. W każdym razie był przytomny, ale nie słyszał na lewe ucho. Ciśnienie doprowadziło do uszkodzenia wewnątrz i nie było stuprocentowej pewności, że zregeneruje się tak, by mógł znowu słyszeć. To jednak i tak była niska cena za pozostanie przy życiu. Mimo wszystko nie potrafiłem powstrzymać płynących strumieniami łez. Sam byłem jeszcze przerażony.
- Już się nie maż. Obaj wrócimy jeszcze dziś do domu - mówił głośno. Zapewne głośniej niż chciał, ale musiał się przyzwyczaić do tego, że słyszy gorzej. - I teraz już nikt ci nie zagraża. O ile wiem, Alex nie miał więcej rodzeństwa ani bliższych przyjaciół, którzy zrobili by coś takiego - mówił, wciąż się uśmiechając, jakby zupełnie nic się nie stało i jeszcze nie tak dawno w szpitalu nie było żadnego psychopaty, który celował do niego bronią. Wprost nie mogłem uwierzyć w to, co widzę i słyszę.
- Tom uratował nam życia - mruknąłem w końcu, na co Lucas utkwił wzrok w kołdrze, którą był przykryty.
- Wiem. Już wyobrażam sobie ten jego złośliwy uśmiech satysfakcji, bo tym razem nie mogę mu szczerze nie podziękować. Już mnie to boli.
- Sądziłem, że się pogodziliście? - podsunąłem z nieśmiałym uśmiechem, na co on wzruszył ramionami.
- Niby tak. Ale jak wiadomo: wszystko ma swoje granice. A nasza granica kończy się na tobie - oznajmił, a ja z bólem musiałem przyznać, że doskonale rozumiem, co chodzi mu po głowie. Nie mogłem tego wciąż ignorować. Westchnąłem nieco zmieszany, przenosząc wzrok na nasze dłonie, nie puściłem go odkąd mnie tu przywieziono.
- Tom nie będzie złośliwy, on wie... Doskonale wie, co dla mnie zrobiłeś - powiedziałem wreszcie cicho, będąc jednak pewnym, że Lucas dobrze mnie zrozumie. - Uratowałeś mi życie. On celował do mnie, ale stałeś mu na drodze.
- I tak nigdy ci się nie wypłacę. Za wszystko, Bill - powiedział, próbując zdusić łzy, co było słychać w jego głosie. - Za wszystko…
Długo razem płakaliśmy.

1 komentarz:

  1. Ja czekam na każdy Twój odcinek. Uwielbiam Twoje opowiadania, a do niektórych mam szczególny sentyment. Nie sądziłam jednak, że będzie Ci tak przykro z braku komentarzy, zwłaszcza, że piszesz tak dobrze, iż powinnaś być z tego dumna i tworzyć więcej i więcej takich dobroci. Jednak obiecuję Ci, że postaram się zostawić teraz choć krótki komentarz, żebyś wiedziała, że nie mamy cię gdzieś i czekamy na kolejne odcinki.
    Co do samego opowiadania, to mam nadzieję, że nie skażesz Billa na wózek inwalidzki. Co prawda Lucas mnie denerwuje, że się ciągle koło nich kręci, ale staram się to zwalić na kark tego, że przecież przyjął pod swój dach Billa i nawet Toma.
    Teraz gdy brat Alexa został złapany, liczę na to, że akcja zacznie się rozkręcać, bo znając Ciebie namieszasz równo. Czuję to w kościach. I nie wiem dlaczego, ale przeszła mi myśl, że skoro Lukasa jest tak wiele, żeby czasem między nim a Tomem czegoś nie było. Wiem, że to takie absurdalne, ale po Tobie można się spodziewać wszystkiego, tak że... :)
    Czekam na kolejny odcinek. Ściskam Cię mocno i uszy do góry :*

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do podzielenia się wrażeniami! :)
Każdą Waszą opinię możecie uznać za ciasteczko pochłaniane przez moją wenę! ^^